Monday, October 08, 2007

Pekin odkryty cz. 1

Pobudka była dość wczesna, bo chociaż samolot do Pekinu startuje o 14:20, a na lotnisko Busan Gimhae jedzie się 2 godziny, to mając na uwadze szalenie ważne dla Koreańczyków święta Chuseok, oraz ich zamiłowanie do spędzania tych świąt za kierownicą ruszyliśmy z zapasem kilku godzin. Ogromną niespodzianką był ruch niewiele większy niż zwykle (paliwo podrożało, czy co?) i na lotnisku byliśmy koło 11:00. Oczywiście kawka i hot dogi w lotniskowej budce, check-in i idziemy na macanko na bramkę. Kaja dzielnie kładzie swoją róźową walizeczkę, w której śpią misie na drogę, na taśmę rentgena i przechodzi przez bramkę. Mama też przechodzi, a tata oczywiście trzymając w ręku przezroczystą torebkę z niewinnymi piętnastoma rolkami filmów do aparatu wyje jak syrena okrętowa. Oczywiście przez rentgena przejeżdża też “niewinny czarny plecak”, którego zawartości nie powstydziłby się sam 007, panom przed monitorami oczy powiększają sie do rozmiarów talerzy od pizzy i tato idzie na bok wytłumaczyć zawartość i oddać mikroślady do magicznego odkurzacza.
No a później to już standard - piwo, lunch, piwo, drzemka i lądujemy. Korea to niezła lokalizacja - różne wschodnie atrakcje w odległości 2 godzin lotu to jest to. Wyjątkowo dopisała nam pogoda podczas lotu i popełniliśmy kilka fotek chmur i nieba, ale niestety jak dolatywaliśmy już do Pekinu, to smog i chmury wszystko przykryły i widoki się skończyły. Ale nic to, bo lotnisko przypominało opustoszały plac defilad z budynkiem niczym siedziba KC - z zewnątrz nic ciekawego. Niespodzianki miały dopiero nastąpić...Ja rozumiem, źe Chiny mają ponad miliard mieszkańców, ale czy połowa z nich musi być naraz na lotnisku?!?! Lotnisko wielkie, ludzi chmara, ale takiej organizacji, to dawno nie spotkaliśmy. Chociaż na początku zabiła nas troszkę biurokracja, bo dostaliśmy do wypełnienia po pięć formularzy na głowę (karty imigracyjne, deklaracje celne, zdrowotne itp.) no i trochę się zjezyłem, bo trzeba napisać 15 razy np. adres hotelu, gdzie mieszkaliśmy i takie tam inne kwiatki. Ale jak już w niezłym tempie porozdawaliśmy kwitki odpowiednim urzędnikom i wyszliśmy na terminal, to zrobiło się nieco luźniej i zaczęliśmy szukać jakiejś istoty z kartką Mr. Kosciolowski. Istota okazała się chińską płcią żeńską w średnim wieku imieniem Linda, na szczęście posługującą się niezłym, choć ciężko zrozumiałym angielskim. Linda zręcznie wyprowadziła nas z lotniska na parking, gdzie czekała na nas wielka, chińska, czarna limuzyna. Zapakowaliśmy mandżur i jazda do stolycy. A myśleliśmy, że ruch samochodowy w Korei jest straszny, a tu proszę okazało się że może być jeszcze gorzej. Takiego zamieszania na drodze to nie widzieliśmy w życiu. Masa samochodów, motocykli, motorowerów, rowerów, ryksz i tłumy pieszych przelewających się ulicami w sytuacjach o włos graniczących z wypadkiem zmieniła nasze zdanie o azjatyckiej komunikacji. W małą godzinkę dojechaliśmy do hotelu, umówiliśmy się z Lindą na następny dzień, zrzuciliśmy graty, szybki prysznic i heja na miasto.

Posted by Picasa

0 Comments:

Post a Comment

<< Home